_

niedziela, 25 marca 2012

Grałem w Virtua Tennis 2!



I jestem z tego ogromnie dumny. Skorzystałem z wolnej soboty i jeszcze przed poobiednim spacerkiem włączyłem deczko zakurzonego Dreamcasta, zastanawiając się przy tym, dlaczego tak miłuję tę konsolkę. Czy to przez Shenmue? A może Jet Set Radio? Nie, powód, dla którego przed laty zainteresowałem się właśnie Makaronem jest zupełnie inny. To klimat arcade, bijący niemal z każdego tytułu firmowanego przez Segę. Za każdym razem, gdy odpalałem takie Crazy Taxi czy Virtua Tennis, czułem się, jakbym za sprawą niepozornego pudełka przeniósł cały salon gier wideo z łódzkiego Silver Screena do mojego małego pokoju.

Ze sterty gier wybrałem Virtua Tennis 2. Pieczołowicie wyciągnąłem płytkę z koperty i ostrożnie włożyłem do paszczy konsolki. Dreamcast oblizał się, puścił mi oczko i zdecydowanym odgłosem czytnika podziękował za  włączenie - wszak tyle czasu leżał zapomniany pod telewizorem. Ku uciesze PlayStation Portable, ale to już inna historia.


Moim oczom ukazało się proste, ale zarazem bardzo intuicyjne menu, z poziomu którego momentalnie wybrałem tryb Exhibition. Chciałem po prostu pograć, a nie bawić się w tryb kariery - bo grałbym nieustannie do dzisiaj, olewając ciepłym moczem obowiązki na mnie ciążące. Tak, Virtua Tennis 2 niesamowicie wciąga, niczym narkoman świeżą działeczkę. Jest absorbujący, a zabawa w rozgrywanie turniejów i pięcie się na drabince najlepszych graczy na świecie zajmuje dużo, duuuuużo i jeszcze więcej godzin. Przysparza przy tym naprawdę gigantyczne pokłady frajdy. Exhibition to - mówiąc krótko - 'szybki mecz'. Wybieramy zawodnika (bądź zawodników), jeden z około trzydziestu kortów, na którym będziemy grać i... niespodzianka, gramy! 

Na pierwszy rzut poszedł mój ulubiony sportowiec z VT 2, Rafter. To nim przed kilkoma laty zdobyłem bodaj szóste miejsce na globie i to nim wygrałem jeden z ważniejszych, przy tym cholernie wymagających, turniejów. Górę wziął więc sentyment. Po drugiej stronie siatki stanął Kafelnikov, wzbudzający negatywne wspomnienia. Przebiegu samego pojedynku nie będę opisywał ze szczegółami. Powiem tylko tyle, że udało mi się wygrać mecz. Trwał on kilka minut - ten czas pozwolił mi na przypomnienie sobie prostego, ale za to jak bardzo intuicyjnego sterowania. Gałka analogowa/krzyżak odpowiadają oczywiście za kierowanie zawodnikiem, przycisk A to uderzenie 'zwykłe' (forehand i backhand, zależnie od sytuacji), B i X to lob. Tutaj dużą rolę odgrywa timing; chwila, w której przyciśniemy klawisz. Kiedy stukniemy weń w momencie, w którym piłka znajduje się daleko od sportowca, ten uderzy lekko. Gdy w ostatniej chwili - chłopek machnie rakietą z dużą siłą. Czasem elegancko zetnie piłkę, co jest niemal nie do odebrania przez przeciwnika. Chociaż nie zawsze, gdyż ci potrafią zaskoczyć. Zachowują się... właśnie, ich sposób gry jest nieprzewidywalny. Popełniają błędy, w trudnych chwilach desperacko biegają po korcie i kombinują, jak zdobyć kolejne punkty. Ścinają, odbijają piłkę po rogach kortu. Zdarzy im się także uderzyć wprost w siatkę.


W pierwszym meczu bawiłem się świetnie, jednak pojedynek 'sam na sam' postanowiłem zastąpić grą 'dwa na dwa'. Albo też... 'dwie na dwie'! Druga odsłona Virtua Tennis wniosła do serii możliwość grania najlepszymi kobietami, z Sereną Williams na czele. Panie wyglądają na korcie bardzo ładnie, ruszają się niemal jak żywe. Zwiewne spódniczki mogą podobać się wielu facetom, a ich... Dobra, już. Skończmy na tym, gdyż tekst prawdopodobnie czyta Moja Ukochana - a za kontynuację kontrowersyjnego zdania dostałbym z całą pewnością po uszach. Patrząc na to, co dzieje się na ekranie, byłem pod wrażeniem. Drapałem się po głowie i zastanawiałem, jakim cudem jedenastoletnia gra może przypominać prawdziwą relację z turnieju w Polsacie Sport. Postaci są dopracowane do małych szczegółów, choć pewnie dałoby się to zrobić jeszcze lepiej. Korty zaś są... ładne. Można mieć odrobinkę kwaśną minę, widząc płaskich widzów na trybunach. Szansa na ich zobaczenie pojawia się wyłącznie na powtórkach, więc najlepiej nie zwracać na to uwagi. 

Virtua Tennis 2 wręcz zachęca do tego, aby podłączyć cztery pady do wysłużonego DeCeka. Piwko, trzech kumpli i można świetnie spędzić długie godziny przy grze. Zresztą, pisałem o tym w moim felietonie 'O grach z trybem dla czterech Graczy' przed laty.

Reasumując (cóż za oklepane słowo w recenzjach i w podobnych tekstach!) - Virtua Tennis 2 jest ładne i miodne. Grywalność jest ogromna, więc warto powrócić do tejże gry. Przekonacie się, że moc Dreamcasta tkwi właśnie w klimacie arcade i wspólnej zabawie przy jednej konsoli.

2 komentarze:

  1. Bardzo lubię tę grę. Mimo upływu czasu nadal jest bardzo grywalna i w zupełności się z Tobą zgadzam, że tkwi w niej arcade'owy potencjał :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Popieram. Ostatnio ze znajomymi cisnęliśmy na cztery pady przez pół nocy — magia! A do tego jeszcze Power Stone!


    I tak, arkejdy w SS kiedyś miały moc. Teraz chyba już niewiele tam zostało, prawda? Aż muszę kiedyś zajrzeć :)

    OdpowiedzUsuń